Wbrew zasadom - start bez społeczności i bez sławy, ale z książką
W dobie mediów społecznościowych pisanie książek i wprowadzanie ich na rynek nabrało całkiem nowego wymiaru. Żeby zwiększyć szanse na sukces wydawniczy, debiutujący autorzy zaczynają od tworzenia wokół swojej osoby społeczności na Facebooku, Instagramie, TikToku itp. Piszą posty, publikują zdjęcia, stories, reels i robią mnóstwo rzeczy, by liczba followersów rosła i dopiero gdy osiągnie sensowny poziom, wydają książkę, którą kupują ich followersi.
Powiem wprost – ja się do tego nie nadaję. Media społecznościowe są mi po prostu obce. Wbrew zasadom, postanowiłem więc samodzielnie wydać książkę dla dzieci, stawiając na wartość merytoryczną, a nie na liczbę zaangażowanych followersów. Gdy „Skrętka na tropie technologii” trafiła do sprzedaży, liczba osób śledzących profile Skrętki oscylowała w okolicy kilkunastu.
Jak to możliwe, że nikomu nieznany autor bez tysięcy followersów, samodzielnie wydaje książkę dla dzieci i w ciągu zaledwie dwóch miesięcy od premiery trafia ona w rączki ponad tysiąca małych czytelników? Dlaczego rodzice tych dzieci mu zaufali? I jak to możliwe, że internet aż huczy od pozytywnych opinii?
Kilka dni temu spakowałem i wysłałem tysięczny egzemplarz „Skrętki na tropie technologii”. Pomyślałem, że to dobry moment, aby podzielić się z Wami jej historią.
Dziś „Skrętkę” można kupić przez moją stronę www klikając TU lub z darmową wysyłką SMART na Allegro klikając TU
Skąd się wziąłem - krótka historia porażek
Poza pracą na etacie próbowałem w życiu rozkręcić kilka dodatkowych biznesów. Zgodnie ze statystyką, zawsze ponosiłem porażki.
Dla przykładu, stworzyłem system zarządzania gabinetami podologicznymi i nawet sprzedałem kilka licencji, ale w końcu wycofałem się rakiem, gdy inwestycja w dalszy rozwój zaczęła przerastać moje możliwości.
Napisałem dwie książki podróżnicze czując niesamowitą dumę z samego faktu, że ktoś postanowił je wydać i wprowadzić do księgarni. Na tym jednak się kończyło, ponieważ dziś prawie każdy może być podróżnikiem i przebicie się z książką o tej tematyce graniczy z cudem (w szczególności, jeśli jest się osobą zupełnie nieczującą Facebooka i Instagrama, a wydawca zmienia tytuł książki na „bardziej chwytliwy”).
Stworzyłem aplikację na telefony komórkowe mającą służyć osobom z obolałymi kręgosłupem, zachęcając ich do regularnego wstawania od biurka i wykonywania prostych ćwiczeń. Zatrudniłem nawet przyciągającą wzrok modelkę, ale mimo wszystko poległem na etapie marketingu i sprzedaży.
Mimo kilku bezzwrotnych inwestycji, mam szczęście od wielu lat pracować w branży IT. Przez ten czas przeszedłem drogę od administratora, przez programistę, konsultanta systemów SAP, lidera kilku zespołów, architekta, integratora, chwilowo nawet prokurenta, aż do specjalisty w dziedzinie Internetu rzeczy i sztucznej inteligencji, czym zajmuję się do dziś. Prowadziłem przy okazji setki spotkań i występowałem na wielu scenach.
Gdy kilka lat temu zostałem ojcem, odłożyłem wszelkie biznesy na bok. Jednak, gdy moje dzieci zaczęły mówić i zadawać coraz więcej pytań, w mojej głowie zaczął kiełkować kolejny pomysł, inne niż wszystkie poprzednie.
Jak postanowiłem odpowiedzieć na dziecięce pytania
Tata, a czy to jest czujnik?
Tata, a jak to światło samo się zapala?
Tata, a co dziś przyniosłeś?
Tata, a gdzie możemy podłączyć ten kabel?
W branży związanej z elektroniką na moim biurku pojawia się wiele zabawek. Okazuje się, że są to zabawki o wiele ciekawsze, niż te, którymi moje dzieci bawią się na codzień. Czujniki ruchu, temperatury, wilgotności, akcelerometry, mikrokontrolery, płytki PCB, drukarki 3D, kable, bramy sieciowe… mógłbym wymieniać długo. Uwierzcie mi na słowo: każda, powtarzam, KAŻDA z tych rzeczy wzbudza zainteresowanie moich dzieci.
Musiałem zacząć odpowiadać. Ale jak wyjaśnić dziecku, że czujnik PIR korzysta z podczerwieni, ale w przeciwieństwie do pilota telewizyjnego jej nie emituje tylko pasywnie czeka, aż wyemituje ją żywe stworzenie? Jak wyjaśnić, że każdy z nas emituje promieniowanie podczerwone, ale w zasadzie to chodzi o ciepło, które widać w podczerwieni? I co to w ogóle znaczy „pasywnie”?! Nie wiem jak Wy, ale ja już się zgubiłem. A co dopiero kilkuletnie dziecko.
Zacząłem więc pisać.
Plan, tekst, ilustracje
Praca nad tekstem trwała 3 miesiące. Początkowo nie spieszyłem się, wybierałem bohaterów, planowałem fabułę, tworzyłem pierwsze zdania. Szybko zorientowałem się, że kluczem do sukcesu nie jest sam tekst.
Zacząłem szukać ilustratora. Przejrzałem książki, które najbardziej podobają się moim dzieciom, sprawdziłem kto je ilustrował i odszukałem te osoby. Jak można się było spodziewać, były dość mocno zajęte i nie do końca zainteresowane pracą dla nieznanego self-publishera.
Artur Nowicki, autor ilustracji w takich książkach jak „Co robią auta” podpowiedział mi jednak, na jakich grupach FB warto wystawić ogłoszenie. Posłuchałem tej rady i spośród ponad 50 ofert, które mi złożono wybrałem jedną ilustratorkę: Ewelinę Oleksiak. Jak sami możecie zobaczyć w książce, była to słuszna decyzja.
Pozostało znalezienie drukarni, stworzenie strony www, profili w mediach społecznościowych i uruchomienie przedsprzedaży.
Druk, nakład, reklamy i... wiecznie niedomknięty budżet
„Chcesz drukować 2000 egzemplarzy? Poj****o cie?!”
„Moja znajoma pisze książki dla dzieci i mówiła, że 500 sztuk można sprzedać w 2 lata”
„Ludzie nie wiedzą co to skrętka, nikt tego nie kupi”
„Za bardzo kojarzy się ze skrętem, daj sobie spokój”
Nie ma jak wsparcie, prawda? 🙂 Oczywiście miałem obawy podpisując umowę na druk i oprawę 2000 sztuk w pierwszym rzucie, ale jednocześnie wiedziałem, że mam przed sobą naprawdę dobry produkt. Wiedziałem, że dzieciaki go pokochają i po prostu wiedziałem, że prędzej czy później musi się udać.
Bez zaangażowanej społeczności jedyną opcją dla mnie były płatne reklamy i kontakt z mediami. Na tym etapie szacowałem, że pokryję koszty inwestycji po sprzedaniu 900 egzemplarzy, a wszystkie powyżej tej liczby będą przynosić zysk. Bardzo się pomyliłem, oj bardzo.
Punkt bez powrotu - start kampanii marketingowych
Kosztów było wiele. Korekta, redakcja, weryfikacja merytoryczna, ilustracje, skład, projekt i wdrożenie strony www, grafiki, integracja z systemem księgowym oraz z paczkomatami inpost, kartony do wysyłek, taśma klejąca, druk etykiet… było tego naprawdę sporo.
A na tym etapie nie zainwestowałem jeszcze ani złotówki w reklamy.
Dzięki pomocy przyjaciół, którzy mieli pojęcie o tworzeniu strategii reklamowych w mediach społecznościowych, udało się wystartować pierwsze kampanie. Początkowo nie były nastawione na sprzedaż, a jedynie na budowanie pewnej świadomości wśród polskich rodziców. Mieli oswoić się z tym, że książka o takiej tematyce powstała i że warto się nią zainteresować.
Pot leciał mi po plecach, gdy przeglądałem wykresy kosztów reklam, które rosły w zastraszającym tempie, a sprzedaż oscylowała wokół stałego poziomu: zera sztuk.
Konsekwentnie jednak realizowaliśmy założoną strategię, aż nadszedł czas uruchomienia kampanii nastawionych na konwersję – czyli zamianę wyświetlenia reklamy na zakup książki przez stronę www. Zaczęło się.
Pierwsza sprzedaż online - i ja w roli kuriera
Książki wysyłałem każdego dnia. Pakowane były od początku w atmosferze rodzinnej. Jeśli zamówiliście u mnie książkę i wyjechała do Was z Włocławka, warto żebyście wiedzieli iż spakowała ją własnoręcznie moja Mama 🙂 Te wychodzące z Poznania są ode mnie, mojej żony, czasami również moich dzieci, jeśli akurat mają ochotę pomóc staremu.
Każdego wieczora pakowałem zamówienia, a następnego dnia przed pracą nosiłem stosiki do paczko-punktów.
Nagły wzrost zainteresowania - opinie Rodziców
Zabawa zaczęła się pewnego dnia, gdy jadąc rowerem do pracy zauważyłem dziwną aktywność telefonu. Wibrował zbyt często jak na wiadomości pisane, ale za rzadko na połączenie przychodzące. To były zamówienia. Około 9:00 rano zaczęły spływać w niespotykanym tempie. Nie miałem pojęcia co było przyczyną.
Gdy dojechałem do biura, zauważyłem na firmowym komunikatorze wiadomość od znajomego admina. Przesłał mi link do postu na Facebooku w grupie SysOps / DevOps Polska: Po godzinach. Jeden z użytkowników wrzucił post ze zdjęciem mojej książki o następującej treści:
Rodzice zaczęli wzajemnie polecać sobie „Skrętkę na tropie technologii”. Ponownie uwierzyłem, że produkt jest naprawdę dobry i broni się sam.
Dwa tygodnie później dzięki uprzejmości Krzysztofa Hanke wystąpiłem w audycji Tatowanie w Radio 357. Również nie zdawałem sobie sprawy z potęgi mediów. Tego dnia zanotowałem najwięcej zamówień i odwiedzin strony w historii.
Następnie Anna Drzazga zaprosiła mnie do programu Hej Poznań na żywo.
Otrzymałem również propozycje partnerstwa od kilku znaczących firm z sektora IT. Jedna z nich nabrała już oficjalnego wymiaru, dzięki czemu „Skrętkę” można kupić w sklepach sieci Speckable online i stacjonarnie.
1000 sprzedanych egzemplarzy - czy to już sukces?
W ten sposób, atakując Was reklamami na Facebooku oraz wystąpieniami w stacjach radiowych i telewizyjnych, „Skrętce” udało się odnieść pierwszy sukces. W zaledwie 2 miesiące od premiery, tysięczny egzemplarz książki trafił do odbiorcy.
Wspominałem o pomyłce przy szacowaniu strat i zysków, prawda? Mimo sprzedaży ponad 1000 sztuk, nadal nie udało mi się wyjść na zero. Nie otworzyłem jeszcze szampana, ale jestem dobrej myśli – podobno nawet Uber jeszcze nie zaczął zarabiać i ciągle notuje straty 🙂
Dziś myślę o kontynuacji serii, dalszych przygodach Skrętki oraz o tłumaczeniu na inne języki. Pojawiają się propozycje spotkań i warsztatów z młodymi Czytelnikami, a także nowe możliwości współpracy. Działam więc dalej!
Dziękuję jeśli udało Ci się dobrnąć do końca artykułu 🙂